Logo
Wydrukuj tę stronę

Za Bug i za Bugiem, czyli moja Ukraina - wspomnienia Danuty Wiśniewskiej

Za Bug i za Bugiem, czyli moja Ukraina - wspomnienia Danuty Wiśniewskiej

Za Bug i za BugiemPrzez ponad miesiąc  w roku 2015 na łamach naszego portalu ukazywały się odcinki niepublikowanych nigdzie wspomnień Pani Danuty Wiśniewskiej, która mieszkając w Jaworznie, duszę swoją ma rozdartą na pół pomiędzy naszą ojczyzną a ojczyzną jej rodziny, Ukrainą.

Wspomnienia z dzieciństwa i z lat późniejszych spisała, i ofiarowała nam, abyśmy naszym czytelnikom przekazali piękne, ale czasem okrutne i wzruszające obrazy z lat, kiedy nasze kraje okupowane były przez wszechmocnych sowietów. Dziś, po wielu latach rosyjski ekspansjonizm daje o sobie znać ponownie i nie wiadomo, jak to wszystko się naprawdę skończy.
Wspomnienia będzie można czytać do woli, ponieważ pozostaną one tu na stałe.

Przypominamy dziś te dzieje, bo to właściwy czas, aby poznać je i przemyśleć... 

"Za Bug i za Bugiem"


Ukraina dla obserwującego wydarzenia na świecie kojarzy się dziś z walką o niepodległość kraju, którego znaczne tereny należały kiedyś do Polski!

Ileż rodzin naszych żyje na wschód od Buga, ilu z naszych przodków poświęciło życie dla Ukrainy, ilu z nich nie znamy, nigdy nie poznaliśmy, bo warunki polityczne w Europie Wschodniej były takie, że pokonać granice między naszymi krajami było jeszcze kilkadziesiąt lat temu bardzo trudno. Rosyjska dominacja nad tamtymi ziemiami powodowała, że nasi bracia zawsze byli uciemiężeni i zniewoleni.

Dziś kiedy znów ważą się losy Ukrainy proponujemy naszym czytelnikom podróż w tamten świat, sprzed pięćdziesięciu kilku lat. Swoje wspomnienia podarowała naszemu portalowi Pani Danuta Wiśniewska. To nazwisko niewielu osobom coś powie. Możemy dziś zdradzić, że Pani Danuta mieszka w Jaworznie, a jej życie od najmłodszych lat przepełnione było opowieściami bliskich o Ukrainie, o tamtejszej kulturze, o rodzinie, która tam mieszkała i o tym, jak trudne chwile przeżyli nasi rodacy tam, za Bugiem. Pani Anna odwiedzała swoją rodzinę za Bugiem już jako kilkuletnia dziewczynka.
Co kilka dni, w weekendy, będziemy publikować jeden z kilku fragmentów pierwszej części wspomnień, które nazwaliśmy po prostu powieścią. Warto poświęcić kilka wieczornych chwil na lekturę wspomnień. Jest to piękna podróż w świat, którego już niestety nie będzie, który coraz bardziej zostaje zapominany. Przywróćmy te wspomnienia choć na chwilę
Powieść w odcinkach

Danuta Wiśniewska

ZA BUG I ZA BUGIEM
MOTTO
Lata z rzekami czasu, wpadają do oceanu zapomnienia,
lecz nie umierają i nie giną bezpowrotnie.
One nadal Żyją i pulsują z falami myśli,
a pod pergaminowymi płatkami powiek, zwierciadło pamięci,
więzi twarze miłości i obrazy minionych wydarzeń.

Moje wspomnienia nie będą połączone łańcuchem chronologicznych wydarzeń, ponieważ w przeszłości nie robiłam żadnych notatek, ani też nie prowadziłam dziennika. Lecz będą to ich luźne obrazy, zapamiętane przeze mnie, które to postaram się poselekcjonować, aby w miarę możliwości, nadać im przejrzystą formę i przybliżyć je czytelnikowi.
Miałam dziesięć lat, gdy pierwszy raz pojechaliśmy na Ukrainę.
"My" to znaczy rodzice, ja i mój dwuletni braciszek. Na Ukrainę, to teraz tak się u nas w Polsce mówi, ponieważ jest ona póki co, jeszcze nadal, niepodległym państwem. Ale wtenczas w 1956 roku należała do ZSRR.



U mnie w domu, używano dwóch nazw, dla określenia kierunku naszego wyjazdu. Były to "ZSRR" i "za Bug". Te nazwy zmieniały się w zależności od tego, kto ich używał. Mój tata i ja, mówiliśmy do ZSRR, natomiast moja mama, nigdy nie powiedziała ZSRR, lecz zawsze używała tej drugiej nazwy "za Bug". Dla mnie Bug, była to tylko rzeka, będąca prawym dopływem Wisły. Natomiast dla niej ta nazwa była nierozerwalnie związana z miejscem, w którym przyszła na świat i zamieszkiwała 16 lat, dopóki nie uprowadzono ją jak tę ?córę Jurandową" do kraju niemieckiego w 1942 roku.
Mój dwuletni braciszek w tej materii się jeszcze nie wypowiadał, ponieważ z samą mową miał on jeszcze, uzasadnione ze względu na jego wiek, trudności. I dla niego wyjazd kojarzył się z tym, że będzie "za Bugiem" (tak mówiła do niego mama) jeździł z wujkiem Iwanem na koniku.
ukrainapow 3Jakież to wielkie poruszenie i zamieszanie wśród członków mojej rodziny, wywołała wiadomość o tym, że zezwolono nam na wyjazd. Każde z nas, pod względem emocjonalnym przeżywało to na swój sposób i miało do wypełnienia obowiązki zróżnicowane pod względem trudności, zakresu i ważności, w zależności od osoby.
Na tacie jako głowie rodziny ciążył obowiązek załatwienia dokumentów i dostarczenie ich do Warszawy, ponieważ wtenczas te sprawy były załatwiane w ambasadzie ZSRR. Jeżeli dobrze pamiętam, to tata musiał tam jeździć chyba ze trzy razy, zanim sprostał stawianym wymaganiom i żądaniom ówczesnych władz. Cała lwia część przygotowań związanych z wyjazdem przypadła w udziale mojej mamie. Do niej to należało dokonanie zakupu towarów, przeznaczonych na sprzedaż, w których to przeważały materiały, chusteczki, pledy, konfekcja damska i męska, oraz zakup prezentów dla wszystkich członków jej rodziny. Ten pierwszy rodzaj zakupów nie wywołał u mnie większego entuzjazmu, natomiast jeśli chodzi o zakup prezentów, to wzbudził on u mnie wielkie zainteresowanie.
Czynnie i z wielką ochotą w nim uczestniczyłam. A w szczególności gdy dotyczyło to zakupów zabawek dla moich nieznanych i przeze mnie nigdy nie widzianych kuzynów i kuzyneczek. To właśnie na mamie, spoczął cały ciężar obowiązków związanych z przygotowaniem do wyjazdu i nic w tym dziwnego, że była ona bardzo podekscytowana i zdenerwowana. Dobrze, że pracowała w handlu, i z tego powodu miała znacznie ułatwiony dostęp do zakupu niektórych artykułów, często z przeceny. Przyłożyła wiele starań, aby jej przyjazd do rodziny, z którą rozdzieliła ją wojna na 14 lat, wypadł bardzo dobrze i żebyśmy i my, to znaczy jej mąż i dzieci, zaprezentowali się od jak najlepszej strony. Na niej spoczął też bardzo chlubny obowiązek, zapoznania nas, a przede wszystkim mnie, z członkami jej rodziny, poprzez opowiadanie o nich.
Przez wiele długich wieczorów, słuchałam opowieści, o jej życiu w małej nadbużańskiej wiosce. Opowiadała mi o swoich rodzicach, braciach, siostrze i kuzynach. Roztaczała przede mną, malownicze obrazy okolicy, w której przeważały gęste lasy. a nieodłącznymi Jej elementami były łąki i rozległe łany pszenicy, owsa i jęczmienia pośród których to mógł się I ukryć, nawet dorosły człowiek...
A przede wszystkim z wielkim rozrzewnieniem mówiła o pięknej rzece Bug, pełnej ryb, po której pływały stada kaczek i gęsi. Przyjeżdżali nad nią letnicy z miasta z całymi rodzinami. Nad brzegiem rzeki rozbrzmiewał gwar rozmów kąpiących się dorosłych i śmiech baraszkujących w wodzie i na trawie dzieci. Jakże ja się cieszyłam na myśl o tym, że to wszystko zobaczę na własne oczy, że będę mogła się kąpać w rzece i chodzić do tasu na jagody i poziomki. Dla mnie, dziecka wychowanego w mieście, ta perspektywa bezpośredniego kontaktu z przyrodą jawiła się jak coś wspaniałego, tajemniczego i nowego w moim życiu. Zapowiadały się dla mnie, ciekawe i długie wakacje, ponieważ mieliśmy już wyjechać pod koniec maja, prawie o miesiąc wcześniej od zakończenia nauki w szkołach.
Jak się później okazało, to nie wszystko było tam takie wspaniałe i zgodne z tym, co usłyszałam od mamy. Największą trudność sprawiły mi imiona członków rodziny i to nie ze względu na ich brzmienie, lecz na zapamiętanie ich przynależności, co do poszczególnych osób, ponieważ byty takie same, a różniły się tylko ?otcziestwom" to jest dodawanym do nich imieniem ojca. Nie poddawałam się i pilnie powtarzałam za mamą, trzymając jednocześnie w ręku niedawno przysłane fotografie, z których to spoglądały na mnie twarze nieznanych mi wielu osób, w różnym wieku. Trochę czasu upłynęło nim to wszystko opanowałam i nie myliłam już Marusi Pawłownoj z Maryijkoj Iwanownoj, a Jarosława Pawłowicza z Jarosławem Iwanowiczem. Wszyscy z nas byli zabiegani, zaaferowani i już trochę zmęczeni tymi przygotowaniami. Tylko mały braciszek niczym się nie przejmował. Ale właśnie to z powodu jego tak mało znaczącej osoby, o mały włos, a wszystkie te starania poszłyby na marne. A rzecz miała się tak.
Kiedy dokonano już wszystkich zakupów i poukładano towary w wielkich walizach, żeby się wszystko ułożyło i było je łatwiej pozamykać. Znaliśmy już datę wyjazdu, wtenczas to wydarzyło się coś takiego, czegośmy się najmniej spodziewali. A mianowicie mój braciszek się rozchorował i to bardzo poważnie. Zachorował na gardło i uszy, a później z tego wywiązało się zapalenie oskrzeli i groziło mu zapalenie płuc.
Miał bardzo wysoką temperaturę i musiał brać zastrzyki. Przychodziła do domu pielęgniarka i mu je dawała. Zawsze była ubrana w biały fartuch. Dziecko tak bardzo się zraziło do tego białego fartucha, że potem nawet fartuch fryzjera lub kucharza, wywoływał u niego przykre wspomnienie doznanego bólu. Jeszcze długo potem, nie chciał wejść do fryzjera i nie można go było przekonać, że ten pan z nożyczkami, nie wyrządzi mu żadnej krzywdy. To była prawdziwa walka z chorobą i z czasem.
Zastrzyki okazały się skuteczne i choroba ustąpiła, ale dopiero na trzy dni, przed datą wyjazdu.
Wszyscy odetchnęliśmy z ulgą i liczyliśmy już tylko godziny, jakie pozostały nam do wyruszenia w tą długą podróż. Bez wątpienia była to uciążliwa i długa podróż. Trasa jej wiodła, z górnego Śląska do Warszawy, potem do Brześcia i powrót na południe do Lwowa. Bardzo obawiałam się tak długiej jazdy pociągiem, z powodu mojej choroby lokomocyjnej, na którą cierpiałam, będąc dzieckiem.
Nic prawie nie jadłam, a mimo to, dostawałam częstych torsji i nudności. Wydawało mi się, że wytarga ze mnie, wszystkie wnętrzności, a wymiotowałam kwasem żołądkowym i żółcią. Pociąg zatrzymywał się tylko na bardzo dużych stacjach, ale nam nie wolno było z niego wyjść. Byłam tak bardzo wycieńczona i osłabiona, że nie miałam siły siedzieć, tylko leżałam i prosiłam rodziców, aby mnie zostawili na jakiejś stacji na ławce albo w szpitalu, a jak będą wracali, to mnie zabiorą. Z podróży zapamiętałam to, że szyby w oknach wagonu były do wysokości trzech czwartych, zamalowane na biało i że nasza czwórka, to byli jedyni cywile bo pozostali pasażerowie, to wojskowi, żołnierze i oficerowie radzieccy w mundurach. W powrotnej podróży, taki jeden oficer, chcąc osłodzić mojemu braciszkowi żal rozstania z wujkiem, podarował mu dwa pudełeczka wspaniałych pomadek.
Jednak to nic nie pomogło. On płakał do momentu, aż zmęczony usnął. Z pomadek skorzystałam Ja, ponieważ zawsze lubiłam i nadal lubię łakocie, a przez dwa miesiące tamtych wakacji, byłam ich całkowicie pozbawiona. Do dzisiejszego dnia mam te dwa pudełeczka, bo były one metalowe i były pokryte kolorowymi obrazkami. Gdy dojechaliśmy na miejsce, to tata z pociągu, wyniósł mnie na rękach.
Twarze i sylwetki witających nas osób, widziałam jakby przez mgłę. Nie byłam też w stanie, dojrzeć wielkiego wzruszenia, jakie malowało się na twarzy mojej mamy. Nie widziałam tych Jej gorących łez szczęścia i radości, płynących ciurkiem po policzkach. Nie zauważyłam też tego, kto kogo wcześniej rozpoznał, czy mama ich, czy też oni ją. Dopiero po paru dniach, opowiadała mi, że to jej siostra i brat ją rozpoznali, a nie ona ich.
Wujek wyjechał po nas furą. Wtedy, jeszcze tam nie kursowały autobusy. Pamiętam, że mnie, takiego półtrupka, ułożono na workach...


Wujek wyjechał po nas furą. Wtedy, jeszcze tam nie kursowały autobusy. Pamiętam, że mnie, takiego półtrupka, ułożono na workach wypełnionych słomą. Prawie cały czas, jechaliśmy, przez gęsty las i ja, wdychając to żywiczne powietrze, pomału zaczęłam dochodzić do siebie. Tak że gdy wjeżdżaliśmy do wioski, to już nie leżałam, tylko siedziałam, mocno podtrzymywana przez wujka. Siedząc na wozie zauważyłam, że mijający nas ludzie przystawali i przyglądali się nam z wielkim zainteresowaniem, a wskazując na mamę coś mówili między sobą. Przyjechaliśmy do domu, w którym urodziła się moja mama. Była to typowa wiejska, drewniana chata, pokryta strzechą. Dom składał się z kuchni i pokoju gościnnego, oraz z dwóch ganeczków - jeden z przodu, a drugi z tyłu domu. Sporą część kuchni zajmował wysoki, obielony chlebowy piec. Nie było podłogi, tylko gliniane klepisko.

W pokoju gościnnym była podłoga z szerokich, żółtych desek. Pięknie pachniało drzewem. Na ścianie wisiała ikona, przedstawiająca walkę świętego Jerzego ze smokiem. Boki obrazu przyozdobione były serwetą wyszywaną czerwono czarnymi krzyżykami. Pod ścianami stały dwa drewniane łóżka z olbrzymimi poduchami, a pod oknem, pomiędzy łóżkami stała olbrzymia skrzynia, służąca za stół, przykryta białą serwetą.

Przy drzwiach wisiała lampa naftowa, bo wioska nie była jeszcze zelektryfikowana.

W pokoju panował półmrok z powodu małych okienek. U wujka zgromadzili się wszyscy członkowie rodziny. Gdy weszliśmy na podwórko rozległ się głośny płacz, szlochanie. Płakali wszyscy bez wyjątku: kobiety, mężczyźni i dzieci. Byłam tym bardzo zaskoczona i z początku nie wiedziałam o co chodzi.

Rozglądałam się wokoło, przyglądając się wszystkim, a oni płakali. Po chwili poczułam dławienie w gardle i sama już nie mogłam powstrzymać łez. A potem zaczęło się powitanie. Wtenczas to, po raz pierwszy zobaczyłam i przekonałam się, że to, co słyszałam o wylewności, szczerości i spontaniczności w wyrażaniu uczuć przez ludzi ze Wschodu, nie jest wcale żadną przesadą i całkowicie odpowiada prawdzie.

Myślałam, że tym uściskom i pocałunkom nie będzie już końca. Wydawało mi się, że chyba mnie zaduszą.

Z pomocą przyszedł mi wujek, biorąc mnie na ręce. Minęło już czterdzieści jeden lat i przez ten okres jeszcze kilka razy przyjeżdżałam na Ukrainę. Początkowo z rodzicami, później sama i w końcu ze swoimi dziećmi. Ale nigdy nie zapomnę tego, jakie wrażenie wywarło na mnie to moje pierwsze spotkanie z tamtymi ludźmi i z ich życiem. To był dla mnie szok. Z taką biedą nędzą ubóstwem i życiem w warunkach, urągających wszelkim normom przepisów sanitarnych nie spotkałam się jeszcze nigdy w tym moim młodym życiu.

Chyba tylko na kartach powieści Dickensa, Prusa, Żeromskiego, lub w wierszach Marii Konopnickiej.

To właśnie tam zobaczyłam jak wygląda czarny gliniasty, kwaśny chleb.

Nie tylko zobaczyłam, ale musiałam go jeść, ponieważ kawałeczki pszennych kołaczy, które przynosili całkiem obcy ludzie, były przeznaczone dla mojego małego braciszka. Oni przynosili też i jajka, masło, niektórzy miód, żeby, jak mówili, ?dity z Polszczi mały szto jisty". Nie było tam w zwyczaju picie herbaty ani kawy, tylko mleko.

Wprawdzie ciocia chcąc mi sprawić przyjemność zdobyła gdzieś herbatę, ale z powodu braku czajniczka i czajnika, zaparzała ją w zwykłym garnku, w którym z pewnością wcześniej gotowała coś innego i ta herbata miała jakiś inny smak. Początkowo mi ona strasznie nie smakowała, ale po jakimś czasie już się do niej przyzwyczaiłam.

Ich podstawowym pożywieniem były ziemniaki, ruskie pierogi - z ziemniakami i ze serem i barszcz ukraiński. Mięsa prawie że nie jadali, tylko od wielkiego święta, na Prazdnyk (odpowiednik naszego odpustu), lub na weselach, ale było ono bardzo słone, ponieważ konserwowali je solą, wkładali do beczek, a beczki umieszczali w podziemnych loszkach. Barszczu ukraińskiego z kiszonych buraków też nie mogłam jeść, gdyż przyrządzali go na tym słonym mięsie. Moja mama, nie mogła sobie tego darować, że nie zabraliśmy z Polski, żadnych produktów żywnościowych, choćby w postaci konserw. Ona myślała, że będzie można coś kupić w sklepie. Ale w maleńkim wiejskim sklepiku, oprócz chleba, który też był reglamentowany, wódki, papierosów i kwaśnych cukierków, niczego więcej nie było. Gdy wspominam tą moją pierwszą wizytę na Ukrainie, to zawsze widzę ten mroczny pokój w domu wujka i moją mamę, stojącą z wujkiem na środku pokoju, w otoczeniu wiejskich kobiet A ja siedziałam cichutko w kąciku na małym stołeczku i przyglądałam się tym kobietom. Czułam wielki ciężar na sercu i coś ściskało mnie za gardło, bo były to pożałowania godne istoty. Biedne, wynędzniałe, wychudłe kołchoźnice, poubierane w długie spódnice, uszyte z bardzo podłego, jakiegoś szarego materiału i bluzki w takim samym kolorze, z długim rękawem, pozapinane pod szyją na głowach miały chustki nasunięte głęboko na czoło.

Wszystkie były boso, a ich skóra na stopach była zgrubiała i popękana

Ich dłonie i palce były czerwone, spierzchnięte i bardziej przypominały szpony ptaka, niż ludzkie ręce. Jeśli któraś miała podwinięte rękawy, to mogłam zauważyć na jej przedramieniu grube żyły. Twarze ich były zbrązowiałe od słońca, poorane zmarszczkami, a wiele z nich, miało chrosty i pryszcze.

Każda z nich, jak wchodziła, wymawiała takie zdanie: ?Sława Isusu Christu?, a zgromadzeni odpowiadali ?Sława na wiki". Później przekonałam się, że tymi słowami zwracali się do siebie wszyscy przy spotkaniu na ulicy, lub gdy przychodzili do czyjegoś domu. Nie mówili dzień dobry, ani dobry wieczór, tylko najpierw chwalili i pozdrawiali Boga. Z rozrzewnieniem patrzyłam, jak uśmiechały się ich twarze i błyszczały oczy, gdy mama pokazywała im materiały na sukienki i spódnice. Brały je w swoje szorstkie dłonie, głaskały delikatnie, bardzo uważając, aby nie zaciągnąć nitek.

Śmiały się przy tym głośno i żartowały. Wiele z nich, witało się z moją mamą ściskając ją i całując. Wujek, który umiał trochę mówić po polsku, bo jako dziecko chodził jeszcze do polskiej szkoły, powiedział mi, że to są jej koleżanki.

A ja, żadną miarą nie mogłam pojąć tego, dlaczego moja mama miała tylko starsze od siebie koleżanki, a nie przyjaźniła się ze swoimi rówieśnicami. Sprawa wyjaśniła się dość szybko, a przyczynił się do tego mój mały braciszek, który nigdy nie lubił kobiet w chustkach, i teraz też kazał wujkowi brać pasa i bić te kobiety, żądając, aby pozdejmowały swoje chustki.

I gdy to uczyniły, wtenczas zobaczyłam, że pod tymi chustkami kryły się głowy pokryte pięknymi przeważnie kruczoczarnymi włosami, takimi samymi, jakie miała moja mama. Zrozumiałam, że to były młode kobiety, Jej rówieśnice.

Patrzyłam na nie i porównywałam z moją mamą. Łzy mi się cisnęły do oczu i myślałam o tym, jaka to ja byłam głupia, że brałam je za kobiety czterdziestoparoletnie, a one miały trzydzieści lub nawet i mniej lat. Teraz rozumiem, dlaczego młodzi, polscy żołnierze, którzy wyzwalali obozy koncentracyjne na terenie Niemiec, nie mogli pogodzić się z tym, że te więźniarki, stare kobiety, to były ich rówieśnice - dziewczyny z Powstania Warszawskiego. Co oni wtenczas czuli. Jaki to straszny gniew i żądzę zemsty wzbudziło to w ich sercach.

Ja odczuwałam to samo. W krótkim czasie, bo już na drugi dzień po przyjeździe przekonałam się, że taką samą żądzą zemsty pałał nawet i ten mój mały braciszek, ale zupełnie z innych powodów. Do dwudziestu czterech godzin po przyjeździe, musieliśmy się zameldować w biurze paszportowym i oddać swoje paszporty. W tym celu należało pojechać do miasta. Ja i mój braciszek ucieszyliśmy się, że znowu pojedziemy na furze.

W urzędach państwowych napisy były dwujęzyczne. U góry w języku rosyjskim, a pod spodem w języku ukraińskim. Dzieci w szkole, już od pierwszej klasy uczyły się dwóch języków. A od piątej klasy było nauczanie języka angielskiego lub niemieckiego, i kontynuowane w szkole średniej, tak zwanej dziesięciolatce.

Języka łacińskiego uczono dopiero na wyższych uczelniach. W biurze paszportowym, rosyjski urzędnik, pogładził mojego braciszka po głowie, a wtenczas ten zaczął krzyczeć. Nie lubię was, bo wyście moją babcię i wujka, wysłali na Sybir. Przylecę samolotem i zrzucę na was bombę. Dziecko mówiło bardzo szybko i Rosjanin zrozumiał tylko bomba. Więc zwrócił się z pytaniem do maszynistki, która znała język polski, co mówi ten chłopczyk?

Wujek robił się raz blady, raz żółty i z przerażeniem patrzył na nią. On z nas najlepiej wiedział czym to groziło, gdyby ona dokładnie przetłumaczyła słowa braciszka.

Ale ona na szczęście nie okazała się szują i odpowiedziała, że dziecko nie lubi, jak go ktoś obcy dotyka i że chce bombona - tak mówiono na cukierki. Rosjanin trochę się zdziwił, ale już więcej się o nic nie dopytywał.

Tam też, poinformowano nas, że nie wolno nam zmieniać miejsca pobytu i wolno tylko poruszać się w obrębie tego województwa. Podczas naszego pobytu kilkakrotnie przychodził milicjant i sprawdzał, czy wszyscy jesteśmy w domu.

Poczułam się więźniem. Nie tak sobie wyobrażałam pobyt u naszych przyjaciół. Po tym incydencie w biurze paszportowym wujek i rodzice nigdy więcej nie rozmawiali o poważnych sprawach w obecności dziecka.


Podczas mojej pierwszej bytności, w rodzinnej wiosce mojej mamy nie udało mi się oglądnąć cerkwi, o której mi ona tak dużo opowiadała, nieraz porównując naszą mszę ze służbą bożą, to jest odpowiednik mszy, w obrządku greko - katolickim. Teraz, kiedy ona jest na emeryturze, a ja na rencie inwalidzkiej, często podczas naszych spotkań, śpiewa mi pieśni cerkiewne, porównujemy je z naszymi kościelnymi i próbuję niektóre z nich tłumaczyć. Swoje ostatnie odwiedziny na Ukrainie w 1986 roku wspomina z wielkim smutkiem i żalem, ponieważ nie mogła wejść do cerkwi, bo była zamknięta. W przedsionku naprzeciw wejściowych drzwi umieszczono obraz Serca Pana Jezusa. Spoglądała przez dziurkę od klucza i często stojąc za zamkniętymi drzwiami, za którymi znajdował się obraz, modliła się.

 Ukryto przed Tobą carskie wrota.
Lecz na spotkanie wyszed
ł Ci samotny Chrystus.
Po
łączył Was wspólny los i niedola.
Los biednych wygna
ńców.

W 1956 roku cerkiew była zamknięta i nie wolno w niej było odprawiać służby Bożej. Bardzo ładna jest ta, mająca ponad 70 lat cerkiewka. Zbudowana jest z drewna i wnętrze też jest wyłożone drewnianą mozaiką. Jednak największe wrażenie wywarły na mnie carskie wrota, które zamykają ołtarz. One również są zrobione z drewna i pięknie rzeźbione. Wykonał je jeden bardzo zdolny mieszkaniec wioski.

W 1968 roku uczestniczyłam w nabożeństwie cerkiewnym, które trwało ponad dwie godziny i z wielką powagą żegnałam się trzy razy. Na drugim krańcu wioski, na skrzyżowaniu dróg, postawiono w 1939 roku kościół. Jednak teraz nie pozostał po nim ani ślad. Podzielił on wspólny, straszny los wszystkich kościołów na Ukrainie.

Widziałam tam niejeden zabytkowy kościół zamieniony na magazyn zboża lub desek.

Zbezczeszczono i sprofanowano ich cerkwie i świątynie.

W tych murach składowano deski i trzymano świnie. Podczas mojej wizyty w niedzielne przedpołudnie w jednym z domów w tej wiosce, spostrzegłam klęczącą staruszkę przed radioodbiornikiem, przez który to, jak się później dowiedziałam, była nadawana służba Boża" z Watykanu w języku ukraińskim.

 Gdy wygnano Cię Boże z Twojego domto zamieszkałeś

 w ludzkich sercach skrycie, cicho, po kryjomu.

I w nich przetrwałeś przez długie, długie lata,

a teraz w podzięce ich spracowana, starcza dłoń

wieniec wdzięczności Ci splata.

I głośne modły płyną do Ciebie Panie i gorąca prośba

Byś nigdy więcej nie odszedł od nich na wygnanie.

Chciałabym teraz napisać o rzece Bug, jawiącej się we wspomnieniach mamy, jako zakątek tajemniczego piękna - pachnący świeżym, zdrowym, powietrzem i czystą wodą. Taką to ona była w jej wspomnieniach, ale rzeczywistość zgotowała mi wielkie rozczarowanie.

Dom, w którym zamieszkaliśmy stał nad rzeką na stromym wzniesieniu. Tak samo jak i cała wioska. Do rzeki prowadziła kręta ścieżka. Po jej obu stronach rosły krzaki, wysokie trawy i zarośla. W miarę, jak schodziłam coraz to niżej, nadsłuchiwałam, czy nie usłyszę plusku wody.

Nadaremnie - nic podobnego nie dotarło do moich uszu. Nagle, ścieżka się wyprostowała, a zarośla się przerzedziły.

I wreszcie zobaczyłam rzekę. Zobaczyłam, to jest za mało powiedziane. Ja ją przede wszystkim poczułam. Do moich nozdrzy, wtargnął bardzo nieprzyjemny zapach, jakby ropy lub jakiegoś lakieru. Zbliżałam się do brzegu.

Ale czego? Szerokiego kanału, rynsztoka. W każdym bądź razie to, co płynęło w korycie, trudno było nazwać wodą. To była bura, wstrętna, lepka, tłusta i śmierdząca maź. Po bokach koryta, na szerokości dziesięciu metrów nie było trawy, tylko czarne bagno. Na wodzie nie pływały gęsi ani kaczki, a wieczorami na próżno wytężałam słuch, czy aby nie usłyszę kumkania żab. Rzeka była martwa. Później dowiedziałam się, że rzekę zatruła i nadal truje pobliska cukrownia.

Mimo, że nad rzeką śmierdziało, była ona miejscem zabaw dla dzieci. Przychodziłam tam razem z moją kuzynką bielić płótna. A grałyśmy w kamyczki. Na drugim brzegu nie było wzniesienia, tylko olbrzymia równina, pokryta bujną trawą. A w daliT po lewej stronie, rozciągał się, czarny las, a po prawej widoczne były dachy domów, dalekiej wioski.

 Rzeka wiła się zakolami, a widok był bardzo malowniczy. Ale gdy spoglądałam na tę łąkę, to ogarniał mnie smutek, ponieważ z opowieści mamy i wujka wiedziałam, że na tej łące pod lasem, został zastrzelony, przez Rosjan, średni, dwudziestoletni brat mamy. Leżał na drugim brzegu rzeki, a jakże był daleki.

Moi kuzyni, którzy byli moimi rówieśnikami, tak samo jak i ich rówieśnicy z wioski, musieli po południu, gnać krowy,na dalekie pastwiska. Rano krowy wypędzali przeważnie dziadkowie, rzadko stare babcie, bo do ich obowiązków, należało, niańczenie wnucząt. Ci starzy, często zniedołężniali ludzie, nie mieli żadnych środków utrzymania. Nie pobierali żadnych rent, ani zapomóg. Byli zdani wyłącznie na łaskę swoich dorosłych dzieci.

Kołchoźnicy w swoich zagrodach mieli tylko krowy i trzodę chlewną. Chowali również kury, kaczki i gęsi. Konie posiadali tylko nieliczni. Rano wioska wyglądała, jakby wymarła, bo wszyscy szli do pracy, na kołchozowe pola. Kobiety miały wyznaczone swoje ?dilanki? buraków lnu, a mężczyźni, pracowali przy żniwach lub sianokosach. Kołchoz mieścił się w zabudowaniach majątku dawnego właściciela ziemskiego, który obecnie mieszkał w Polsce. Mój wujek, kiedy przyjechał do nas, odwiedzał go.

Bardzo lubiłam chodzić z moimi kuzynami, na pastwiska, paść krowy. Właściwie, to oni mnie wykorzystywali, bo kazali mi je pilnować oganiać od bąków, a sami grali w nożyk. Ale za to w powrotnej drodze pozwalali mi jechać na koniu. I właśnie pewnego razu, kiedy wracaliśmy z pastwiska, usłyszeliśmy, szum motoru. Ale to nie był warkot ciężarowego samochodu. To była taksówka z miasta. Droga tam była bardzo piaszczysta i trudno przejezdna, taksówka ugrzęzła w piachu. Wtenczas wysiadł z niej kierowca, a ja podjechałam bliżej i spojrzałam na pasażera. Moje zdziwienie, nie miało granic. Zobaczyłam, jakby swoją mamę, ale w męskim Wydaniu. Domyśliłam się, że to jest brat mamy, który był na Sybirze. Mój kuzyn wskoczył do mnie na konia i pogalopowaliśmy, do wioski aby powiadomić rodzinę, o przyjeździe wujka. Jeszcze raz byłam świadkiem powitania, skropionego, obficie łzami. Usłyszałam głośny szloch. Jednak tym razem nie mnie starano się zadusić uściskami, ale mojego biednego wujka. Wujek przyjechał na Ukrainę do rodziny, żeby znaleźć sobie żonę. On mieszkał w Magadanie i tam miał dziewczynę, bardzo ładną - pokazywał nam jej fotografię, ale nie chciał się żenić z Rosjanką. Ożenił się z nauczycielką która uczyła w szkole, do której on uczęszczał, przed zesłaniem. Dziewczyna pochodziła z Wołynia. Ja przez trzy dni płakałam, żeby mama pozwoliła mi jechać z wujkiem na jego wesele, na ten Wołyń.
Nam nie wolno było jechać
do innego województwa, ale po naradzie wszyscy doszli do wniosku, że chyba dziecku to nic nie grozi - i zezwolono mi jechać. Mimo to byłam bardzo przestraszona i nie chciałam wyglądać przez okno w pociągu, aby mnie nie zobaczył jakiś milicjant. Podróż minęła szczęśliwie. A mnie rozpierała duma z powodu, że to właśnie ja, jedyna z całej rodziny, będę uczestniczyć w tej ważnej uroczystości.

 Po powrocie wszystkim opowiadałam o tym pięknym weselu.

 Wracając, z powodu opóźnienia pociągu, spóźniliśmy się na ślub mojej najstarszej kuzynki.


Po tym naszym pierwszym wyjeździe z Polski w bardzo krótkim czasie nastąpił drugi wyjazd, ponieważ mama podjęła starania o uzyskanie zezwolenia na ponowne odwiedziny u rodziny na Ukrainie, z powodu powrotu ze Sybiru jej mamy, a mojej babci. Mimo że panowała tam bieda i niedostatek, to nie powiem, żeby ci ludzie żyli w przygnębieniu i byli ponurakami.
Często słyszałam śmiech, śpiew i widziałam jak żartowali. Życie miało swoje prawa i młodzi ludzie spotykali się ze sobą. Dziewczęta chodziły z chłopakami, a później łączyli się w pary i zawierali małżeństwa.
Potem wyprawiano wesela. Wesele to było wielkie wydarzenie w życiu całej wsi. Mówię "całej?, bo w zorganizowaniu i przygotowaniu takiego wesela uczestniczyli prawie wszyscy mieszkańcy .
Pomagali nie tylko krewni, lecz i całkiem obcy ludzie, przynosząc produkty żywnościowe, a przede wszystkim mięso lub w jakiś Inny sposób starali się pomóc. Każdy gość obowiązkowo przynosił na wesele placek. Wesela były bardzo liczne. Bawiono się oddzielnie. Goście pani młodej w domu jej rodziców, a goście pana młodego w domu Jego rodziców. Dopiero na wieczór pan młody przychodził po żonę i zabierał wraz z nią wszystkich jej gości do swojego weselnego domu. I bawiono się dalej.
Nas też zapraszano na takie wesela. Przychodzili nas prosić państwo młodzi.Szliśmy z ochotą. Byliśmy zawsze miło przyjmowani. Odnoszono się do nas bardzo serdecznie i sadzano nas na honorowym miejscu, przy stole, razem z młodymi. A potem wszyscy, którzy urządzali wesele uważali sobie za zaszczyt gościć w swoim domu, przyjezdnych z "Polszczi".
Byłam zachwycona ich śpiewaniem na głosy, a przede wszystkim podobały mi się ich przekomarzanki. Szczególnie przed wyruszeniem do cerkwi. Pana młodego kosztowało to zawsze dużo czasu, pieniędzy i wódki, zanim oddano mu narzeczoną. Niektórzy żartowali, mówiąc, że dają mu czas, aby ewentualnie mógł się jeszcze rozmyślić. Jednak nie pamiętam i nie słyszałam, aby takie coś się wydarzyło kiedykolwiek. Widziałam, jak podczas ślubu w cerkwi wkładano na głowy młodych złote korony. Ile to ja się wytańcowałam na tych weselach. Dla mnie to były bardzo przyjemne przeżycia i dawniej mi całkiem nieznane, ponieważ mama w Polsce nie miała bliskiej rodziny, za wyjątkiem dalszej kuzynki, która z rodziną mieszkała na Ziemiach Zachodnich. Z rodziną taty utrzymywaliśmy luźne stosunki i spotkania z nią były bardzo sporadyczne. Spowodowane to było, jak się teraz tego domyślam tym, że oni nie mogli tacie darować tego, że w Niemczech ożenił się z Ukrainką i przywiózł ją do Polski.
Potańcówki odbywały się również i w klubie, którego pomieszczenie raz w tygodniu zamieniało się w salę kinową. Przyjeżdżało do wioski kino objazdowe. Później mój najstarszy kuzyn przyuczył się i sam przywoził i wyświetlał filmy. Klub prowadziła młoda Ukrainka, pochodząca z tej Wschodniej Ukrainy. Skończyła pedagogiczną uczelnię i jak wiele jej podobnych takich dziewcząt i chłopców, odbywała tam ta k zwaną praktykę studencką, będąc na stażu. Mieszkała u mojej cioci i bardzo się z nią zaprzyjaźniłam. To była bardzo sympatyczna, młoda dziewczyna. Pamiętam, że na imię miała Tamara. Nauczyłam ją śpiewać piosenkę ?Cicha woda?. A ona bardzo była zdziwiona, że ja znam piosenkę "Suliko.
Jakże te potańcówki różniły się od współczesnych dyskotek. Wtenczas nie było tam magnetofonów, ani nawet adapterów. Do tańca przygrywała wioskowa kapela, składająca się z muzykantów, grających na akordeonie, trąbce, klarnecie i gitarze. Tam to, po raz pierwszy usłyszałam dwa piękne, nieznane mi wcześniej walce ?Na wzgórzach Mandżurii"
"Fale Amuru" To właśnie z towarzyszeniem tych melodii, rodziło się moje pierwsze dziewczęce uczucie, które z dawnej dziecięcej przyjaźni przerodziło się w miłość.

Nie, to nie łódeczka, to moje serce. A w nim jesteś Ty.
Nie pochłonęły Cię, żywioły mojego oceanu zapomnienia.
Żeglujesz po nim wytrwale Tak dawno Cię nie widziałam.
Nic o Tobie nie wiem.

Zaprzyjaźniłam się jeszcze z jednym młodym chłopakiem, ale była to tylko znajomość listowna. On służył w wojsku razem z moim kuzynem na Kaukazie. Pochodził z Kabardino-Bałgarskoj Republiki. To u niego szukałam pomocy w odmianie przez przypadki niektórych ciekawych rzeczowników, w języku rosyjskim.

Chciałabym, podzielić się jeszcze jednym spostrzeżeniem. Zdziwiło mnie bardzo, gdy do wnuczka mojej cioci, który był niemowlakiem, codziennie na wieczór przychodziła lekarka z pielęgniarką. A wiedziałam, że dziecko było zdrowe. Gdy spytałam ciocię, dlaczego tak jest, usłyszałam w odpowiedzi, że u nich każda lekarka ma obowiązek opieki nad nowo narodzonym dzieckiem, aż do ukończenia przez niego, pierwszego roku życia. A gdyby jakieś dziecko, nie daj Boże, umarło, a udowodniono by, że to się stało z jej winy i niedopatrzenia, to groziło by jej za to więzienie.

W początkowych dniach, mojego pobytu na Ukrainie mało co rozumiałam, z tego, co do mnie mówiono. Szybko jednak zorientowałam się, że w języku ukraińskim, końcówce "ty" odpowiada nasza bezokolicznikowa końcówka "ć", a często w ich wyrazach nasze "g" jest zastępowane przez ich "h". Skoro był to język słowiański, to rdzeń poszczególnych wyrazów, nie różnił się od rdzenia naszego, w języku polskim. Coraz więcej rozumiałam. Ba, próbowałam nawet i mówić, chociaż żadnym sposobem nie udało mi się wymówić tego ich bezdźwięcznego "h", nie wspominając już o prawidłowym akcentowaniu. Ale co się tyczy akcentu, to jest on bardzo szczególny i trudny. Nawet mojej mamie, która mieszkała tam szesnaście lat, po czternastoletnim pobycie w Polsce, gdzie nie miała sposobności mówienia tym językiem, sprawiał on wtenczas trudność. Ciocia jej siostra, śmiała się z niej i prosiła, żeby raczej już mówiła po polsku, a nie wymawiała słów ukraińskich tak śmiesznie i niepoprawnie akcentując.

Na przestrzeni lat od 1956 r. do 1980 r. odbyłam kilka podróży "Za Bug". Te następne od tej pierwszej zbytnio się nie różniły, jeśli chodzi o przygotowania do nich. Nadal było dużo zamieszania przy zakupie towarów, ale były już one bardziej sprecyzowane, ponieważ realizowaliśmy, złożone  zamówienia przez poszczególnych członków rodziny, mieszkających na Ukrainie. Różnica była w załatwianiu dokumentów. Dokumenty wyjazdowe (paszporty) załatwiane były już nie w Warszawie, w ambasadzie, ale w Krakowie, w konsulacie ZSRR.
I trasa podróży była o wiele  krótsza, bo jechaliśmy już nie na Brześć, ale na Przemyśl, a graniczną stacją były Mościska. W 1980 r. nie wyrabialiśmy już paszportów, lecz jechaliśmy na dowody osobiste.
Z tych podróży zachowałam dwa przykre wspomnienia. Jedno to, gdy po przekroczeniu granicy do wagonu wsiadł wiekowy sklerotyczny staruszek i jak się potem okazało, podczas kontroli przeprowadzonej, przez rosyjską konduktorkę, nie posiadał biletu i został przez nią na następnej stacji, zepchnięty ze schodów wagonu.
Postępowanie konduktorki, wywołało oburzenie, ze strony jednego polskiego pasażera. On już zamierzał zainterweniować i wystąpić w jego obronie, ale widziałam jak został powstrzymany przez młodego Ukraińca, który mu powiedział, żeby nie robił tego i się nie narażał, bo może mieć duże kłopoty i nieprzyjemności.
Drugie zdarzenie związane było z kontrolą deklaracji wyjazdowych i wjazdowych. Z powodu niedopatrzenia ze strony rosyjskiego celnika, pomiędzy naszą deklaracją wyjazdową z Polski, a powrotną z ZSRR, były jakieś nieścisłości, i wymagało to sprawdzenia, porównania.
W tym celu zostaliśmy wysadzeni z pociągu, W Mostiskach, w komorze celnej czekaliśmy na sprawdzenie, porównanie; Wtenczas widziałam, jak byli tam traktowani obywatele radzieccy. Byłam świadkiem, jak takiej prostej kobiecinie, która nie miała walizki, tylko duży worek, uszyty z lnianego prześcieradła, rosyjska celniczka wysypała całą jego zawartość na podłogę. Uczyniła to z wielkim rozmachem, rozsypując rzeczy po całym pomieszczeniu, krzycząc przy tym i poszturchując przerażoną kobiecinę. Zrobiło mi się jej żal i po kontroli pomogłam jej zbierać rozrzucone rzeczy, czując na sobie pełne wzgardy i złości, spojrzenle celniczki. Po sprawdzeniu deklaracji wprawdzie przeproszono nas za niedopatrzenie ze strony ich urzędnika, lecz cóż z tego, jak odszedł nam pociąg i musieliśmy czekać do następnego dnia. a nie mieliśmy już rubli, aby kupić sobie coś do zjedzenia...


Miałam wtedy czternaście łat i bardzo mi się nie podobało to, czego byłam świadkiem. Właśnie po tych dwóch wydarzeniach doszłam do wniosku, że w ZSRR człowiek jest tylko malutkim trybikiem w olbrzymiej machinie. A gdy się trybik zużyje, to można go wyrzucić na złom, jako już niepotrzebny, nieproduktywny, a zastąpić go nowym.

Czego jak czego, ale ludzi to im przecież nigdy nie brakowało. Wtenczas jeszcze mało orientowałam się w polityce ale właśnie takie były moje dziecięce odczucia. Odnośnie polityki, to zapamiętałam, jak tata razem z moim kuzynem jeździł do Katynia i po powrocie opowiadał mi, że to jest miejsce kaźni, pomordowanych przez Niemców, polskich żołnierzy i oficerów. Bo taka była informacja, umieszczona na tablicy pamiątkowej.


Matko Boża, matko Bolejąca!
Tobie pozwolono pod krzyżem Syna stać.
Ich śmierci nie opłakiwała żadna mać
A nad ich zwłokami stali zbiry z czerwonymi gwiazdami.
I tylko wiatr w koronach drzew nucił im piosnkę przypominającą matczyny śpiew.



W czasie jednej z moich podróży, kiedy to jechałam sama tylko z moją siedmioletnią córeczką, doznałam wielkiej pomocy ze strony młodego, ukraińskiego chłopaka. Było to w Przemyślu na dworcu, przed wejściem do kontroli. Gdyby nie jego bezinteresowna pomoc i gwałtowna reakcja, polegająca na tym, że wziął moje dziecko na barana, to jestem prawie pewna tego, że napierający tłum podróżnych z ogromnymi bagażami zadusiłby moją córeczkę.

Z podróży, już nie pociągiem, ale z jazdy tramwajem we Lwowie, utkwiły mi w pamięci takie dwa wydarzenia.
Jedno dotyczyło młodej Rosjanki, która na pytanie "czy teraz będzie ostanowka" - usłyszała od młodego żartownisia, że teraz nie będzie "ostanowka", tylko "zupynka".
Ta odpowiedź wywołała ogólny śmiech wśród pasażerów, a ona biedna, zdezorientowana, spoglądała na wszystkich zdziwiona, nie rozumiejąc, co ich tak rozśmieszyło. Widocznie, ona bardzo krótko przebywała na Ukrainie i nie wiedziała tego, że po ukraińsku na ?ostanowku", mówi się "zupynka?.
Drugie wydarzenie dotyczyło mnie, a właściwie mojego czteroletniego syna, który gdy wsiedliśmy do bardzo zatłoczonego autobusu, jadącego do Parku Kultury i Odpoczynku we Lwowie, zaczął głośno krzyczeć i domagać się "A gdzie ja będę siedzieć!"
Oburzona tym jego zachowaniem jedna Rosjanka powiedziała "Wot polskij aristokrat" i z nienawiścią spojrzała na mnie i na niego. Prawdę powiedziawszy, to ja się trochę zawstydziłam z powodu jego niespodziewanego zachowania, ale jeszcze bardziej byłam przerażona, nie wiedząc tego, jaka będzie reakcja pozostałych pasażerów. Ale oni ścisnęli się i zrobili mi miejsce, a jedna pasażerka powiedziała "Dajte detynu mene n
a ruki".

Moja pierwsza podróż na Ukrainę, pozostawiła w mojej pamięci, niezatarte wrażenia i wspomnienia. Lecz i tej ostatniej w 1980 roku również nigdy nie zapomnę.


RZEKA

Nad rzekę Boga szerokim torem przybyła czerwona gwiazda
sprowadzając ze sobą trzy córki zła: zbrodnię, nienawiść i przemoc.
W wyziewach ich oddechów piękne, hoże anielice
przemieniły się w pomarszczone, czarnowłose i wychudłe istoty.
Brzegi w krwawe winnice latorośli.
Ziemia przesiąkła ich sokiem i zabarwiła rzekę na kolor gwiazdy.


Szczególnie nie zapomnę tej ostatniej nocy, przed odjazdem, podczas której mój kuzyn prosił mnie żebym nie wracała do Polski. Mówił, że zaopiekuje się moimi dziećmi, a mnie znajdzie pracę. Śmiałam się i ostrzegałam go, że z pewnością nie poradziłby sobie, z moim bardzo upartym synem. Wiedziałam, że on bardzo polubił moje dzieci, ponieważ jego małżeństwo było bezdzietne. Ja również, bardzo lubiłam tego mojego kuzyna, ale jeszcze bardziej od niego polubiłam jego żonę.

Gdybym faktycznie musiała oddać komuś swoje dzieci pod opiekę, to bez wahania oddałabym je im obojgu. Swoją prośbę kuzyn ponowił jeszcze raz, gdy siedzieliśmy już w pociągu. Ale wtenczas miałam już za mało czasu, aby się nad tym zastanowić, tym bardziej, że nagle spostrzegłam, że mojego synka nie ma w naszym przedziale! Odnalazłam go, jednak dość szybko, bo na ślad naprowadził mnie, hałas, dobiegający z przedziału, znajdującego się na końcu wagonu. Gdy tam dotarłam i zaglądnęłam do środka, to zobaczyłam w nim, kilkoro dzieci, a mój syn stał przy oknie i strzelał z automatu. Za żadne skarby nie chciał go oddać, prawowitemu właścicielowi. Mój kuzyn, rad nie rad, wyskoczył na peron i kupił mu taki sam automat - zabawkę. Przez ten incydent skrócił się czas naszej pożegnalnej rozmowy. Nigdy bym nie pomyślała, że już się więcej nie zobaczymy.

Gdy przyjechaliśmy do Przemyśla, zobaczyliśmy bardzo dużo ludzi, oczekujących na peronie. Okazało się, że wszystkie pociągi, odchodzące na Wybrzeże i w kierunku Warszawy zostały wstrzymane. Kolejarz, spojrzał, na nasze bilety i powiedział, że mamy szczęście, bo jedziemy, na Śląsk, a w tym kierunku, nie ma żadnych perturbacji, w kursowaniu pociągów.
To był sierpień 1980 roku.
W języku ukraińskim kuzyn, to ?dwajuridnyj brat", a kuzynka to "dwajuridnaja sestra". Lecz dla mnie oni nie byli ?dwajuridnyje". Ja po prostu, o nich mówiłam, mój brat i moja siostra.
Po osiemdziesiątym roku nasza korespondencja zaczęła się urywać na skutek tego, że listy zaczęły ginąć, lub przychodziły z wielkim opóźnieniem. Z wiadomych też przyczyn nie mogliśmy się odwiedzać. Po jakimś czasie dowiedziałam się, że moja siostra jest bardzo chora.
A potem nadeszła ta straszna wiadomość o śmierci mojego brata. Wiadomość, która dotarła do mnie dopiero rok po tym smutnym wydarzeniu. W niedługim czasie, przyszedł list od mojego młodszego brata, zawiadamiający mnie o śmierci jego i mojej siostry.

Mój żal, nie skropił Waszych twarzy
A dłoń, nie zastukała pożegnalną grudką ziemi.
Dlaczego tak szybko stoczyliście się po swojej pochyłej równi życia?
Dlaczego odeszliście? Siostro i Bracie z nad czarnej rzeki Boga.

Tak bardzo, chciałabym jeszcze raz odwiedzić te miejsca, w których zaznałam tyle dobrego. Chociaż wiem, że to nie miejsca, nie okolica, nie rzeka, decydują o naszych przeżyciach. One są tylko piękną oprawą i sceną na której rozgrywają się wydarzenia. A najważniejsi są ludzie, którzy w nich uczestniczyli. A ich przecież nie ma już pośród żywych. Lecz na zawsze pozostaną w mojej pamięci i we wspomnieniach.

A gdy ziemskie ogrody pamięci zmrozi pocałunek Białej Pani. Wraz z białą gołębicą odlecą do Rajskich Ogrodów wiecznej szczęśliwości i wiecznej pamięci.


POWRÓT

Nie pozaplatałam
czarnych warkoczy
nad rzeką Boga.
W srebrne włosy
wplotłam
echo kroków
i wspomnienie cienia.
Serce z raną po mrozie zachowań
zstępowało
po dźwiękach cerkiewnych dzwonów.
Otulił je
zapach łąk
i w strugach deszczu
porozwieszał jego kawałeczki
na cmentarnych krzyżach.
A modlitewny wywar
ogrzał i ukoił
duszę.
To teraz i ja
mogłabym już
spokojnie zasnąć.

Anna Losyna

Koniec ...

Artykuły powiązane

Template Design © Joomla Templates GavickPro. All rights reserved.
© 2005-2015 MojeJaworzno All-Info